Zespół Cabineth
powstał w 2011 roku w Zabrzu. Gra rock alternatywny z elementami nowej fali. W 2014 roku band wydał własnym nakładem promocyjny mini-album „Nierealna“ zawierający 4 autorskie utwory. W 2015 roku zespół nagrał materiał na swój debiutancki album „Deneb“, a w 2016 roku kolejny, zatytułowany „Przypływ”. Cabineth do tej pory ma na swoim koncie występy na scenie z takimi wykonawcami jak Le Fleur, Danse Macabre, Defekt Muzgó, Farben Lehre, Armia, Gang Olsena, Pajujo oraz trasę z Closterkeller, zakończoną wspólnym finałowym koncertem w warszawskiej Proximie.
W zespole Cabineth masz ksywę Spid. Skąd taka nazwa?
Kiedyś, jeszcze za czasów szkoły średniej, uwielbiałem szybką jazdę motocyklem. Ta miłość drzemie we mnie do dziś, ale obecnie nie mam dla niej niestety czasu. I pewnie jeszcze dla paru innych zajęć. Spid pochodzi od wymowy angielskiego słowa speed (prędkość, szybkość). Nic oryginalnego.
Skoro mowa o czasie, to jesteś wokalistą i gitarzystą Cabineth, basistą w zespole Lokum 3 i technicznym grupy Gang Olsena. Jak to wszystko ze sobą godzisz?
Mało śpię (śmiech). Prawda jest też taka, że nie gram w zespole pierwszoligowym, który żyje tylko z koncertów i jest w ciągłej trasie. Są bandy, które grają, żeby pracować, i takie, które pracują, żeby grać. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Z jednej próby idę na drugą, a z drugiej na trzecią. Zazwyczaj są one w innych dniach, więc daje się to spokojnie połączyć. A ćwiczymy nocami.
Ta pasja musi wymagać od Ciebie dużo poświęcenia i wyrzeczeń… Jak określiłbyś to, czym jest dla Ciebie muzyka?
Muzyka jest ze mną od zawsze. Dzięki niej czuję się swobodnie, czuję związek z samym sobą. Jest mi dobrze, kiedy słucham muzyki, która mnie niesie. To najważniejsza rzecz dla mnie zaraz po oddychaniu i odżywianiu, bez tego nie mógłbym żyć. Nie chciałbym tu filozofować i używać jakichś górnolotnych skojarzeń. Ciężko to wyrazić słowami.
A żona nie jest zazdrosna o taką pasję?
Chyba nie jest. Ona ma swoją pasję, jaką jest szycie maskotek, zabawek sensorycznych oraz akcesoriów dla najmłodszych dzieci i jej również to pochłania dużo własnego czasu.
Skąd wzięło się to zamiłowanie do muzyki?
Nie pochodzę z muzykalnej rodziny. Nikt w domu nie śpiewał, ani nie grał na instrumencie. Zaczęło się od tego, że ktoś w szkole puścił mi kawałek zespołu The Cure, który bardzo do mnie trafił. Nie lubię kogoś naśladować, ale do tej pory mocno identyfikuję się z ich muzyką. Zawsze chciałem grać na instrumencie i w technikum zacząłem pobrzdękiwać na gitarze. Nie pobierałem żadnych lekcji, byłem samoukiem. Moją pierwszą gitarą akustyczną (i pierwszą gitarą w ogóle) była gitara radzieckiej produkcji kupiona na targu przez ojca. Chyba już nie mógł słuchać mojego marudzenia (śmiech). W moim rodzinnym Namysłowie nie było sklepu z instrumentami, więc nie było za bardzo w czym wybierać. A że ojciec nie znał się na gitarach – tak jak i ja wtedy – to można powiedzieć, że kupił wyrób gitaropodobny. Wyglądał jak gitara, ale to diabelstwo nie stroiło, a wygodne było jak grabie grabarza. No ale od niej wszystko się zaczęło. Potem pozbyłem się jej na rzecz kolejnej gitary, już polskiej produkcji. Też bardziej mebel niż instrument, ale przynajmniej dał się nastroić.
A z kolei pierwszą gitarę elektryczną dostałeś w zamian za fotel dziadka… 🙂
Docelowo zawsze chciałem grać na gitarze elektrycznej – co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Ale wtedy, gdy zacząłem interesować się gitarą, normalnym było, że żaden zdrowo myślący rodzić nie kupuje swojej latorośli gitary elektrycznej, bo po pierwsze – to nie były łatwo dostępne i tanie instrumenty, a po drugie – ciężko wytrzymać w domu, gdy świeżo upieczony gitarzysta stawia pierwsze koślawe jeszcze dźwięki na gitarze elektrycznej (śmiech).
Mój pierwszy „elektryk“ trafił do mnie znienacka. Pewnego dnia do mojego domu zastukał jakiś obcy facet z pytaniem, czy mamy może jakieś stare meble, których chcemy się pozbyć. Temat nie wydał mi się ciekawy i w zasadzie miałem ochotę pożegnać chłodno tego przybysza z obcego chyba wymiaru, ale powiedział coś, co zmieniło wszystko. Mianowicie rzekł: „Może masz jakiś stary fotel na strychu (jakby tam, cholera, był wcześniej i widział!), to dałbym Ci za niego gitarę elektryczną“. Bach! No pewnie, że tak! Poleciałem jak na skrzydłach do ojca, powiedziałem jaka jest sytuacja, a ojciec musiał wyczytać szaleństwo w moich oczach i się zgodził. Chyba widział, że nie ma wyboru. No i kolejnego dnia pojawił się człowiek z moją pierwszą gitarą elektryczną. Wytargaliśmy fotel po dziadku ze strychu (po latach dobrze wiem, że ten fotel był wart co najmniej pięciu takich gitar), a ja stałem się posiadaczem czerwonej elektrycznej gitary. Był to stary polski Defil Aster, w dodatku po kilku dotkliwych modyfikacjach, lecz to wszystko było nieważne. Ważne było to, że grała. Podłączałem ją do radia mojej babci, bo wzmacniacza do gitary, oczywiście, nie posiadałem. Grała (wtedy tak mi się wydawało) jak sto milionów dolarów w gotówce. I to było to. Zapraszałem potem kolegów ze szkoły do garażu, gdzie katowałem ich dźwiękiem z tego zestawu.
Ale granie dla samego siebie chyba Ci nie wystarczało, bo po latach założyłeś zespół Cabineth.
Powstanie zespołu Cabineth rozpoczęło się od rozmów moich i Arka Klimaszewskiego – człowieka, którego poznałem poprzez pracę zawodową. Arek jest odpowiedzialny za działania firmy Voith, która współpracuje z Oplem. Poza początkowymi służbowymi rozmowami, zaczęliśmy dyskutować o swoich pasjach. Od razu wyszło szydło z worka i okazało się, że muzyka jest na szczycie naszych zainteresowań. Ja w tym czasie chodziłem na lekcje gitary basowej do Janusza Frychla, basisty zespołu Gang Olsena (w którym, jak wspomniałaś, mam przyjemność być technicznym), i chciałem coś zrobić z tym moim graniem na basie. Arek natomiast zawsze chciał grać na perkusji, a podczas naszych rozmów okazało się, że dysponuje garażem, w którym moglibyśmy spróbować pograć razem. Arek kupił pierwszy zestaw perkusyjny, ja przytargałem bas i wzmacniacz. W tym wszystkim był z nami jeszcze nasz wspólny kolega – Tomek Górny (wcześniej również inżynier procesu w Oplu), który nigdy nie grał na żadnym instrumencie. Chcieliśmy zrobić z niego gitarzystę, ale po pierwszych próbach okazało się, że to nie jest takie proste. I ja z tego basu zrezygnowałem na poczet gitary, Tomek Górny za to złapał za bas, Arek bębnił, i tak skrystalizował się podział ról w zespole. Początkowo graliśmy muzykę instrumentalną, ale czułem, że do tych utworów niezbędny będzie wokal. Nikt nie chciał się za niego wziąć, ale nie chcieliśmy też nikogo z zewnątrz. Łatwiej jest znaleźć muzyka niż człowieka, a mi zależy zawsze na człowieku. Podjąłem więc nierówną walkę za mikrofonem. Pamiętam, że w szkole na lekcjach muzyki, wywołany do śpiewania piosenki na ocenę, czułem się, jakbym musiał wyjść goły na ulicę. Przerażenie i ogólne zesztywnienie. Ale w zespole przełamałem się.
O Waszym bandzie mówisz, że to „nowofalowo-alternatywne trio“. Co przez to rozumiesz?
Określenie naszej muzyki jako nowofalowo-alternatywnej jest wynikiem tego, że gramy cięższą odmianę rocka, ale z elementami nowej fali z lat 80., właściwymi dla takich grup jak: The Cure, Joy Division, Killing Joke. To jest muzyka mojego rocznika i w takich klimatach najlepiej się poruszam. Kiedy widzę na naszych koncertach bujających się ludzi z zamkniętymi oczami i założonymi rękami, to dla mnie jest to najpiękniejsza nagroda, wspaniałe uczucie. Ostatnio na stronie The Cure pojawił się też artykuł o naszej grupie. To też dla mnie bardzo wiele znaczy, bo napisał to człowiek, który zna się na rzeczy.
Sam piszesz też teksty. Skąd czerpiesz inspiracje?
Piszę o tym, co mnie ściska. Każdy ma jakieś swoje wewnętrzne przeżycia. Zazwyczaj najpierw powstaje melodia, a potem układam do niej tekst. Zaczynam coś grać, potem chłopaki dołączają do mnie. Nagrywam nasze próby, a potem odsłuchuję w domu i sprawdzam, czy było coś, co fajnie się kleiło. Jeśli tak – piszę do tego słowa. Zazwyczaj szybko je tworzę, dość łatwo przelewam myśli na dźwięki i słowa. Nigdy nie siedzę nad tekstem miesiącami.
Na co dzień w Oplu pracujesz jako Inżynier Procesu na Wydziale Lakierni. Czyli można powiedzieć, że jesteś ścisłym umysłem z artystyczną duszą?
Moja praca zawodowa jest bliska mojemu wykształceniu oraz innej pasji, dla której kiedyś mocno się poświęcałem. Mam na myśli motoryzację, a zwłaszcza stare motocykle – przywracanie ich ze świata „martwych“ do świata „żywych“. Prywatnie jednak granie pochłania mnie bez reszty. No i po części również fotografia.
Wydać płytę to zdecydowanie spełnienie marzeń muzyka, a wydać trzy to umacnianie tego marzenia. To jest ta rzecz, która po nas pozostanie, gdy kiedyś zgasną światła.
Gdzie można dostać Wasze płyty?Nasze płyty w wersji fizycznej, czyli na CD, można kupić przez kontakt ze mną na fanpage’u Cabineth, a w wersji mp3 przez serwis Bandcamp.
W utworze „Hypersonic”, który po dwóch tygodniach dotarł na 1. miejsce Rockowej Listy Przebojów Radia Aspekt, śpiewasz, że „płonie nagle cały świat”. Myślisz, że świat zmierza w złą stronę, ku upadkowi?
O polityce na pewno nigdy nie będę pisał. To zmienia się tak dynamicznie, że czasami po pół roku piosenka o tym zdezaktualizowałaby się. Bardziej chodziło mi o skojarzenia z kosmosem, podróżą kosmiczną. Lubię często rozmyślać o tym, co jest we Wszechświecie poza Ziemią.
I jak tak rozmyślasz o kosmosie, to co widzisz oczami wyobraźni?
Lubię myśleć, że nie jesteśmy na tym świecie po nic. Ale wiem też, że jesteśmy tylko chwilą zatrzymaną w czasie. Dlatego warto zrobić wszystko, żeby coś po sobie pozostawić. Jakiś ślad, do którego inni będą mogli wracać.
W Twoich tekstach jest nuta melancholii i zadumy. A co wprawia Cię w euforyczny nastrój? Oczywiście poza muzyką 🙂
Poza muzyką? Towarzystwo dobrych ludzi, smaczne i zdrowe jedzenie, podróże, wieczory, fotografia, książka, czas z moimi bliskimi… Jest tego dużo. Chyba aż za dużo, bo czasu na to jest za mało.