Biegiem zwiedził Budapeszt razem z 23-osobowym zespołem Opel Active Team. Wrażeniami dzieli się w felietonie napisanym specjalnie dla czytelników Opel Post – Krystian Stawarczyk, Dział Jakości.
Budapeszt przywitał maratończyków pogodą, o której większość organizatorów imprez w Europie może jedynie marzyć. Przyjemny upał przekraczający 20 stopni dodaje imprezie tylko uroku i magicznego klimatu. Upał, piękne zabytki, woda, mosty, parki, wielki labirynt pełen radosnych ludzi na trasie. O ekipie, z którą było mi dane zwiedzać Budapeszt, a było nas aż 23 osoby, powiem tylko – tak, to było dobre, o to chodziło, nieważne zmęczenie, nieważny wynik, ważne, by zrobić coś dla siebie i dla innych, rozbawić do łez i zmęczyć głupotami mózg, zrobić to dla higieny psychicznej…
Niestety, nie byłem w stanie się przywitać, przedstawić, zamówić piwa i zapytać, jak znaleźć samochód pozostawiony w tym labiryncie ulic. Bo komuś, kto pierwszy raz przyjeżdża na ten maraton, tak jak ja, przypomina on jeden wielki labirynt. Trasa wyznaczona jest w centrum miasta i biegnie przez niezliczoną liczbę mostów. Błądząc między ciągnącymi się w nieskończoność alejkami, miałem wrażenie, że co najmniej połowa publiczności przyjechała tu nie tyle dla samego biegania, ile dla spędzenia czasu wspólnie z przyjaciółmi. Ludzie tańczą i bawią się na każdym kroku. Sam też miałem okazję do zabawy, ponieważ startowałem w sztafecie nazywanej V4 Relay for 4 Valto Relay. Dzięki temu na swoje końcowe 10 km musiałem trochę poczekać i mogłem kibicować. Towarzystwa dotrzymał mi nazywany z węgierskiego Boszki Horchesz, czyli Remigiusz Heffner, z którym razem darliśmy się, dopingując każdego „oplowskiego minionka”, czyli wesołych ludzi takich jak ja: Piotra „Bułę” Błacha, Rafała Fojcika, Macieja Szydło, Dorotę Chodawską, Damiana Miśtalskiego, Marzenę Mastalską, Sławomira Lachendro, Rafała Ganszczyka, Marka Dewora, Edytę Jezusek, Dariusza Pudełko, Leszka Olszewskiego i Arka Jakubiaka.
Start w Valto Relay w składzie: Arek Jakubiak, Marek Dewor, Rafał Ganszczyk, Krystian Stawarczyk, był naprawdę dobrym pomysłem i wspaniałą zabawą. I tak jak mówił Arek Jakubiak – cała ekipa „spięła się na maksa” we wszystkich biegach. To nie byle bieg po lesie i każdy dał z siebie wszystko, żeby wypaść jak najlepiej i nie zapomnieć tego wyjazdu na długo. Wynik jest tego potwierdzeniem: 80. miejsce na ponad tysiąc ekip sztafetowych (wow!) – dzięki, panowie! Reszta też pokazała, co potrafi, notując wyniki bliskie swoim życiowym rekordom lub takie, które pozwalały na rekordowo szybkie zwiedzanie miasta.
Wszystko to oczywiście nie miałoby sensu i nie udałoby się, gdyby nie pomoc Arka Jakubiaka i Sławka Lachendro w załatwieniu prawie wszystkiego. Jedyną rzeczą, którą musiałem zrobić, było zabrać moją cudowną żonę i wsiąść do najweselszego busa w Europie, prowadzonego przez najlepszego kierowcę Marka Dewora. Nie mogę też zapomnieć o grupie szalonych fanek (żony) i fanów, którzy niczym nastolatki za swoim idolem potrafią przyjechać z nami na koniec świata, aby trzymać za nas kciuki.
No właśnie, à propos pieniędzy – liczby w Budapeszcie to magia. Nie miałem pojęcia, ile wart jest forint. Wybrałem z bankomatu trzy tysiące forintów – brzmi to jak wypłata, król życia i trzy „tysie” w kieszeni. Całe szczęście, że w knajpie nie byłem sam! Pożyczyłem dwie stówy i udało mi się kupić hamburgera oraz napój.
Tak, to Budapeszt, miasto, w którym nawet małe dzieci mówią po węgiersku – tego nie ogarniesz, chyba że nazywasz się Piotr „Buła” Błach, ale to chłop z innego kosmosu, on to potrafi wszystko, co zresztą nam udowodnił.
Tak w wielkim skrócie wyglądał jeden z największych w Europie maratonów, największych festiwali biegowych – 32. Spar Budapeszt Maraton.